Mama i córka. Spotkania z ludźmi najmocniej pozostają w sercach

Malwina Groń na co dzień jest Key Account Managerem w firmie Drobimex. W wolnym czasie uwielbia podróże i sport. W dalekich wyprawach mamie dzielnie towarzyszy siedmioletnia córka – Marysia. Wspólnie odwiedziły między innymi Sri Lankę, Malezję, Oman, Jordanię. W planach córki jest spędzenie Święta Zmarłych w Meksyku, a mamy – Birma i Peru. Mama i córka razem odkrywają zabytki architektury, miejsca kultu religijnego i podziwiają piękno przyrody, jednak najbardziej inspirujące są dla nich spontaniczne spotkania z ludźmi, kiedy doświadczają życzliwości i otwartości ze strony miejscowych. 

O pasji do podróży i sportu z Malwiną Groń rozmawiała Monika Pawluk.

Jak zaczęła się Pani przygoda ze sportem?

Tak jak wszystko w moim życiu – z dużym opóźnieniem, ale intensywnie. To jest historia dziewczynki z wiejskiej szkoły w latach 80. W takich szkołach poza piłką nożną nie istniały sporty zespołowe; nie było hal sportowych – co najwyżej: zaadaptowane pomieszczenie klasowe z drabinkami i parkietem. Chyba od „zawsze” miałam tzw. „zacięcie sportowe”, więc grałam w tenisa stołowego, faulowałam chłopaków w piłkę nożną. Na początku lat 90. stało się popularne karate i to wyzwanie również podjęłam. Przez dwa lata intensywnie trenowałam sporty walki. W tym okresie zaczęły pojawiać się na ścianach domów anteny satelitarne – a wraz z nimi kanały sportowe – i odkryliśmy koszykówkę. To były czasy Michaela Jordana, Scottiego Pippena – nie można było nie stracić głowy. Kiedy tylko przeniosłam się do szkoły średniej do Wrocławia, zaczęłam szukać klubu koszykówki, który by mnie przygarnął. Oczywicie nikt nie chciał piętnastolatki, która nie przeszła etapu kadetki i juniorki. Zaryzykował pierwszoligowy klub AZS Wrocław. I tak zaczęła się moja przygoda z koszykówką, która trwa do dziś.

Choć zrezygnowała Pani z ligi, koszykówka nadal jest obecna w Pani życiu na zasadzie dobrej zabawy i udziału w turniejach dla zawodniczek oraz zawodników 40+. Jak to się stało, że zaczęła Pani grać również w siatkówkę plażową?

W siatkówkę plażową zaczęłam grać już na sportowej emeryturze. Ponieważ nigdy nie uprawiałam siatkówki halowej, brakuje mi techniki, która w tym sporcie ma o wiele większe znaczenie niż np. w koszykówce. Niemniej – udało mi się w parze z Hanią Kijańską wywalczyć w 2018 r. Mistrzostwo Polski Oldboyów w Siatkówce Plażowej. Wszystkie mecze wygrałyśmy po tie-breakach… i choć minęło już kilka lat, wciąż trudno nam w to uwierzyć. Niespełna miesiąc później razem z koleżankami z Warszawy zdobyłyśmy Wicemistrzostwo Polski Oldboyów w Koszykówce. To był zdecydowanie mój najpiękniejszy sportowo rok w życiu.

Czy rywalizacja sportowa „oldboyów” bardzo różni się od sportu młodzieżowego, akademickiego? Co najbardziej ceni Pani w tych rozgrywkach?

Rywalizacja sportowa w kategorii określanej jako „masters” lub „oldboys” nabiera zupełnie innego wymiaru. Na pierwszy plan wysuwa się główny przeciwnik, którym jest nasze własne ciało. Sport polega na przełamywaniu własnych barier, ale wcześniej dotyczyło to głównie psychiki. A teraz trzeba wstać, zagrać mecz, a kolana zwyczajnie przestały się zginać. Tu szansę mają ci, których ciało  zachowało się w najlepszej kondycji. Amatorzy często pokonują byłych zawodowców, których organizmy były przez wiele lat zbyt przeciążane. To dla mnie ogromne wydarzenie towarzyskie, z którego czerpię niesamowitą energię i optymizm. W tak licznym gronie spotykamy się raz do roku, więc radości nie ma końca. Kibicujemy sobie nawzajem, biegamy od boiska do boiska, wszędzie grają nasi. Bardzo cieszy mnie to że na Mistrzostwach Polski w Siatkówce plażowej z roku na rok występuje  coraz więcej par kobiecych. Dla mężczyzn były to już dwudzieste mistrzostwa – dla kobiet zaledwie  piąte. To jest dla mnie najcudowniejszy widok na świecie: babcia z wnukami na plaży. Tylko w naszej wersji wnuki bawią się w piasku przy boisku, a babcia w tym czasie gra w plażówkę.  We Wrocławiu Fundacja Utalentowani prowadzi projekt Masters Wrocław: wspiera Oldboyów w startach na całym świecie w kilkunastu dyscyplinach sportu. Mamy całkiem pokaźną galerię Mistrzów Świata w kategorii Masters, np. w pływaniu, lekkiej atletyce czy grach zespołowych.

Podróże są Pani kolejną pasją, w której towarzyszy Pani córeczka. Jakie kierunki obieracie w swoich wyprawach?

Przede wszystkim odmienne kulturowo i religijnie. To, że cudownie czujemy się w Azji, pewnie jest dość oczywiste – buddyjscy mnisi, świątynie hindu jak z bajki, piękna przyroda i uśmiechnięci  ludzie. Pewne kontrowersje wywołuje to, że równie dobrze czujemy się także w krajach muzułmańskich. Podróżuję z siedmioletnią córeczką, więc każdą podróż planujemy tak, aby  było coś, co kocha mama (według Marysi są to ruiny), i co kocha córeczka: zwierzątka, baseny i morze. Przede wszystkim, musi być bezpiecznie. Jeśli jadę do danego kraju po raz pierwszy, to planowanie podróży zajmuje mi dziesiątki, jeśli nie setki godzin. Przeglądam klasyczne przewodniki, wybieram punkty „must see”, wokół nich buduję trasę z pomocą map internetowych, relacji podróżników z całego świata. Potem planuję transport. Czasem jest to wyłącznie transport lokalny, czasem wynajmujemy auto – czy tak jak w przypadku Sri Lanki – tuk-tuka. Zawsze sprawdzam, czy podczas mojego pobytu nie przypadają święta religijne czy festiwale kulturalne. Odkąd podróżuję  z córką, dbam o to, by na naszej trasie była też dostępna opieka medyczna na przyzwoitym poziomie. Ten punkt jest na tyle istotny, że z ogromnym żalem Birmę czy Kambodżę odkładamy na później.

Z jakimi reakcjami zazwyczaj spotykacie się na miejscu?

Podróżowanie z dzieckiem otwiera wszystkie drzwi. Zazwyczaj ludzie mają po prostu odruch, by się nami opiekować. Często zdarza się, że ktoś za nami biegnie, aby coś Marysi ofiarować. Najczęściej są to słodycze, biżuteria, to, co jest akurat pod ręką. W kulturze arabskiej dziecko jest świętością. Proszę sobie wyobrazić, że w Jordanii w większości sklepów poza szlakami turystycznymi nie płaciłam za  zakupy! Nie chciano ode mnie pieniędzy – to był prezent dla dziecka. Zasadniczo najbardziej lubię przebywać w miejscach, w których my jesteśmy większą atrakcją dla miejscowych niż oni dla nas. Wtedy dzieją się najpiękniejsze historie. Marysia przyzwyczaiła się, że wielu ludzi prosi ją o zdjęcie i choć czasem się wstydzi, dzielnie pozuje. Jest bardzo otwarta i odważna. Ale jest przede wszystkim dzieckiem – kocha baseny, zjeżdżalnie i zabawę, dlatego nie uciekamy od tak wyśmiewanej przez wielu podróżników wakacyjnej formuły all inclusive. Fakt, robimy to poza sezonem i po swojemu – zawsze wyrywamy się na własną rękę z tego hotelowego świata i wtedy odkrywamy. Wspomina Pani o odkrywaniu, ale nie pojmowanym tylko w kategorii typowej turystyki krajoznawczej. Podróżowanie ma dla Pani wymiar głębszego poznawania kultury danej społeczności, panujących obyczajów.

Czy podczas podróży zdarzają się momenty trudniejsze, które z jakiś względów mocniej chwytają za serce?

W listopadzie spędziłyśmy tydzień w Egipcie. Tak jak Polacy robią to od lat – w hotelu z basenami. Wszyscy znamy piramidy, grobowce i rafy koralowe, no i kurorty… Kto z nas zdaje sobie jednak sprawę, że w Egipcie blisko 90% kobiet jest obrzezanych? I żeby to było jasne – nie ma to żadnego związku z religią. Zarówno muzułmanie i chrześcijanie robią to swoim córkom. Choć zabiegi te są nielegalne od 2008 r., a karze podlega zarówno osoba przeprowadzająca zabieg, jak i o niego  prosząca, najnowsze badania wskazują, że spadek zabiegów wynosi zaledwie 1%.Z hotelu wymknęłyśmy się nocnym autobusem do Kairu. Tym razem zaplanowałyśmy dwa dość trudne w odbiorze dla człowieka Zachodu miejsca. Pierwszym był targ wielbłądów w Birqash, 40 km  na zachód od Kairu. Jest to miejsce, do którego turyści zaglądają rzadko. Miejsce, w którym czas się zupełnie zatrzymał. Setki wielbłądów z powiązanymi nogami, dziesiątki mężczyzn, którzy okładają je kijami i krzyczą. Przy czym wszyscy oczywiście byli bardzo mili. To był chyba jedyny raz, kiedy poczułam się trochę jak przybyszka z innej planety. Drugim niezwykłym miejscem, już nieco bardziej znanym, była kairska Al Qarafa – teren dawnego cmentarza, który zamieszkuje według źródeł internetowych 2 mln ludzi – według Kairczyków 500 tys. Znaczna część z nich zaadaptowała do tych celów grobowiec i mieszka w nim razem z grobami przodków. Jedna z kobiet siedzących przed domem pokazała nam jego wnętrze. To tak w skrócie all inclusive w naszym wykonaniu. Ale piramidy od  środka też były! To, co tak naprawdę najmocniej zostaje w głowach i sercach, to spotkania z ludźmi. W 2020 r.

Co skłoniło Panią do podróży na Sri Lankę?

religie żyjące (już) w zgodzie na jednym terenie, ciepły ocean… No i trafiło się dobre (tanie) połączenie lotnicze z Czech, więc sprawy potoczyły się same. To było jeszcze przed urodzeniem Marysi. A kiedy zaczęłyśmy już podróżować we dwie, jasne było, że to najlepszy kraj dla czteroletniego dziecka. Sri Lanka to jeden wielki ogród botaniczno-zoologiczny. Zwierzęta na każdym kroku: od gigantycznych nietoperzy czy żółwi, poprzez małpy, jelenie Axis jedzące z ręki, aż do słoni, które są symbolem tego kraju. Niestety plany pokrzyżował nam covid: kraj był zamknięty przez dwa lata, co w efekcie przyniosło jego upadłość. Udało się nam tam dotrzeć dopiero w ubiegłym roku, w okresie tuż po ogłoszeniu bankructwa. Brakowało prądu, paliwa, ale ludzie nadal się do nas uśmiechali.

Jakie wrażenie wywarł na Pani ten kraj i jego mieszkańcy?

Ludzie są najbardziej otwarci, przyjaźni i pomocni ze wszystkich krajów, które odwiedziłam. Myślę, że ta historia najlepiej obrazuje społeczność lankijską: Jedziemy z Marysią krótki odcinek pociągiem. Trasy są niezwykle malownicze, prowadzą przez wzgórza, pola herbaty… W każdym wagonie młodzież z bębenkami gra i śpiewa. Okna w pociągach lankijskich otwierają się również od dołu – tak,  że siedząc, mamy przed sobą otwartą przestrzeń. Turyści wystawiają telefony za okno na selfie stickach. Ja też tak zrobiłam. Za chwilę zorientowałam się, że w ręku trzymam sam selfie stick… Pięć minut później pociąg zatrzymał się na stacji docelowej. W naszym wagonie nikt nie mówił po angielsku, nie byłam pewna nawet, czy ktoś zauważył ten incydent. Kiedy pociąg zatrzymał się na stacji, ludzie rzucili się do okna, żeby powiedzieć, co się stało. Wysiadłyśmy i podchodzi do nas zupełnie obcy, anglojęzyczny kierowca tuk-tuka i mówi: „wiem, gdzie wypadł twój telefon, jedziemy go szukać”. No i wyruszyliśmy – najpierw tuk-tukiem, a potem na kilkukilometrowy spacer torami… i telefon został odnaleziony, w wysokiej trawie, bez uszkodzeń. Mężczyzna był licencjonowanym przewodnikiem i podczas poszukiwań przekazał Marysi mnóstwo ciekawostek przyrodniczych. Podczas podróży po Sri Lance miała Pani okazję poznać młodych miłośników siatkówki. To spotkanie zainspirowało Panią do zorganizowania akcji pomocowej na rzecz wsparcia dzieci i młodzieży w rozwijaniu ich sportowej pasji.

Jaką pomoc udało się zapewnić i czy logistycznie było to skomplikowane zadanie?

Podczas pierwszej wizyty zafascynowało mnie to, że chociaż lankijczycy to bardzo niska nacja, twierdzą, że ich sportem narodowym jest siatkówka (przewodniki podają, że krykiet). Wszędzie widać siatki rozwieszone na klepiskach – sznurkowe, podarte, pocerowane, ale na idealnej wysokości 2,43 m. Boiska są okolone sznurkiem, naprężonym i zachowującym kąty proste. I widać je przy szkołach, w wioskach, nawet wśród pól herbaty. Zagraliśmy wtedy z chłopcami z tamilskiej wioski przy turystycznym Ella. To był jeden z tych wieczorów, których nigdy się nie zapomina. Zapytałam wtedy, czego im brakuje i powiedzieli, że chcieliby mieć takie same stroje. Po powrocie do Polski chciałam je wykonać, ale cena samej przesyłki wynosiła powyżej 2 tys. zł. i po prostu nie było mnie na to stać. Kiedy tylko kupiłyśmy z Marysią bilety lotnicze, jasne było, że spróbujemy te stroje zorganizować i dowieźć. Przeznaczyłyśmy na to ponad połowę przysługującego nam limitu bagażu, na miejscu wyrobiłyśmy pozwolenia na prowadzenie pojazdów po kraju, wynajęłyśmy tuk-tuka i po czterech dniach dotarłyśmy do Ella.

 Jak zareagowali na te podarunki?

Sam moment doręczenia był bardzo zabawny, w pierwszym sklepiku pokazałam zdjęcie sprzed 8 lat i zapytałam sprzedawcę, czy widzi tu kogoś znajomego. Mężczyzna odpowiedział: o ten, to syn mojej siostry, zaraz do niego zadzwonię. I zamiast chłopaka ze zdjęcia przyjechał speszony brodaty  mężczyzna. Po ośmiu latach był już głową rodziny i ojcem dwóch cudownych córek. Nie powiedziałam, co mam w plecaku, poprosiłam, żeby nas zabrał na boisko. W tym  czasie poinformował innych, że jedziemy. Wiele osób wyległo, aby zobaczyć „old photo”. Kiedy przyszli inni siatkarze i nacieszyli się zdjęciem, wysypałam zawartość plecaka i powiedziałam, że to od polskich kolegów. Osłupieli. Nie byli w stanie przez chwilę powiedzieć niczego, nie mieli śmiałości oglądać. W końcu zapytali, gdzie mieszkamy i powiedzieli, że przyjadą po nas o osiemnastej. O tej porze na Sri  Lance robi się ciemno, a oni kończą pracę i grają. Jeśli nie pada – to codziennie. Przez te 8 lat zmieniła się tylko jedna rzecz: nadal mieszkają w niewyobrażalnych dla nas warunkach, nadal większość nie ma butów, ale zamontowali sztuczne oświetlenie przy boisku, aby móc grać. Kiedy przywieźli nas na miejsce wieczorem, wszyscy byli już przebrani w stroje i prezentowali swoje umiejętności. Dzieci wyglądały tak pięknie, że tym razem to ja nie mogłam mówić ze wzruszenia.

Akcja nie zakończyła się jedynie na przekazaniu młodzieży strojów i sprzętu, w pomoc zaangażował się także klub Chemeko-System Gwardii Wrocław, który zaoferował młodym siatkarzom wspólny trening. Wyjazd na Sri Lankę wciąż jest w planach Gwardii. Liczymy na to, że uda się go zrealizować do maja 2023 r. Poza wspólnymi treningami chcemy zaopatrzyć chłopaków w buty, więcej sprzętu oraz zorganizować turniej. W jednym z wywiadów Prezes Gwardii stwierdził, że być może któryś z chłopaków zagra we Wrocławiu… Czuję, że my też tam jeszcze zawitamy. Jesteśmy stale w kontakcie. We wrześniu są obchody święta hinduistycznego, w którym bardzo chciałabym uczestniczyć… Ta przygoda się jeszcze nie skończyła.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *